Cześć, mam na imię Dorota i tworzę przepisy kulinarne z…
Kiedy dopływam promem do Watsons Bay i poświęcam chwilę na spacer po przystani i plaży, siadając na moment przy leżących przy brzegu, obróconych do góry dnami łódkach, nie wiem jeszcze, jak intensywny wieczór przede mną. To, co wydaje mi się niedługim spacerowaniem, przemieni się w próbę powrotu do centrum miasta na czas i poszukiwanie powrotnej drogi. Nic nie zapowiadało takiego obrotu spraw, bo spacer po klifach Watsons Bay to prosta trasa, którą, na upartego, można pokonać nawet w szpilkach ;).
Watsons Bay – spacer po klifach – film wideo
Obejrzyj bezpośrednio na moim kanale na YouTube
Do Watsons Bay docieram promem z Circular Quay. To najszybszy sposób na to, żeby dostać się w tę okolicę z centrum miasta, ale przyjdzie mi się o tym przekonać dopiero w drodze powrotnej. Na pokład wbiegłam w ostatniej chwili, tuż po szybkim zakupie biletu w kasie. W torebce mam rozkład kursów, planuję wrócić na ostatni prom i spokojnie zaczynam swój spacer.
Piesza trasa po Watsons Bay jest dość długa i trwa nawet 2-3 godziny, a cały półwysep można obejść dookoła lub skracać drogę, spacerując po lokalnych ulicach i podziwiając jedne z najdroższych domów w Sydney. Nie ma tu zbyt wielu ogromnych willi czy pałaców, które nadal są utożsamiane z bogactwem w Polsce.
Z plaży docieram do Laing’s Point, skąd widać już Camp Cove. Nieduża plaża w zatoczce zachęca do kąpieli, a ja wyobrażam sobie, jak przyjemna i ciepła może być tu woda, kiedy z nieba świeci słońce. Spotykam młodego gracza rugby, który przyjechał do Sydney wraz ze swoją drużyną. Na moje oko ma ok. 25 lat, pochodzi z Nowej Zelandii i, podobnie jak wszyscy mieszkańcy Australii i Oceanii, jest przemiły i czaruje mnie przez chwilę swoim pięknym uśmiechem. Zaproszenia na randkę nie przyjmuję, bo jeszcze dziś czeka mnie firmowa impreza mojego znajomego, ale uśmiecham się w myślach, rozważając, że moja samotność, która przyszła trochę niespodziewanie, zastając mnie w wieku 32 lat, ma czasem możliwość ustąpić, choćby na chwilę, kiedy mogę znów poczuć, że jeszcze nie wszystko dla mnie stracone i ciągle jestem w grze :).
Przechodzę wzdłuż plaży Camp Cove i na kolejnym cyplu wspinam się na pierwszą wyższą skałę i idę dalej, aż do schodków prowadzących na plażę Lady Bay Beach, na której oficjalnie można wypoczywać nago, co zresztą czyni nieduża grupa osób tuż przy zejściu, a w oddali, przy skałach, wypoczywa starszy pan. Chociaż jestem daleko, dostrzegam jego charakterystyczne ruchy ręką i za żadne skarby nie podejdę, żeby obejrzeć znajdujący się tuż za nim skalny rysunek :). Podziwiam za to piękny widok na wieżowce biznesowej strefy Sydney.
Na półwyspie, w czasie II Wojny Światowej, mieścił się system ochrony antytorpedowej, którego pozostałości można zobaczyć na skalistym brzegu. To niesamowite, że nawet tak daleko położona Australia w jakiś sposób stała się częścią tego całego zła, o którym pamięta coraz mniej osób i kiedy podróżuję i patrzę, co dzieje się na świecie, ze strachem myślę o przyszłości, którą wymarzyłam sobie spędzić spokojnie, a którą, być może, naznaczy lęk przed terroryzmem i zagrywkami politycznymi, w których głowy Państw wmawiają obywatelom, że powinni być patriotami i walczyć o ojczyznę, podczas gdy w rzeczywistości idą umierać za poronione pomysły grupy rządzących, często z przypadku, osób.
Docieram wreszcie do latarni morskiej i choć nie można jej zwiedzać, jestem przekonana, że po powrocie będę polecać innym to miejsce. Duży, biało-czerwony budynek na tle pochmurnego nieba i fal oceanu uderzających o klify, strzeże wejścia do zatoki Port Jackson i żegna statki wypływające na pełny ocean.
Rozmawiam z grupą wesołych Portugalczyków, którzy przyjechali do Australii na wakacyjny program work and travel i teraz, w swoim wolnym czasie, zwiedzają aktywnie Sydney, śmiejąc się, że nie można przecież bez przerwy tylko imprezować. Zazdroszczę im trochę tego, że sama nigdy nie pojechałam do takiej pracy, choć jako studentka I roku dostałam się do pracy w Disneylandzie na Florydzie. Bez wsparcia rodziców (ojciec powiedział, że nie opłaca się inwestować 3 tys. zł w przeloty, bo przywiozę stamtąd mało pieniędzy, a mama nie stanęła po mojej stronie), wierząc w miłość do grobowej deski (mój ówczesny chłopak nie przeszedł pomyślnie procesu rekrutacji), nie pojechałam do pracy wakacyjnej w USA i kończąc studia nie miałam w swoim CV marki Disney, rozpoznawalnej na całym świecie.
Kiedy jest się młodym, ma się najlepszy czas na podróżowanie. Siła, przebojowość, akceptacja nawet zupełnie niekomfortowych warunków, która powoli się kończy, kiedy człowiek wkracza w lata 30 swojego życia. Młodość to czas, kiedy nie ma się zobowiązań zawodowych, za to potrzebny jest autorytet, mentor: ktoś, kto pokieruje człowiekiem, wydobywając jego najlepsze talenty i umiejętności.
Rozmawiamy chwilę o tym z Portugalczykami, a mnie za chwilę zakręci się łza w oku. Trudno, pora zdobywać świat teraz, skoro nie dało się wcześniej. Jeszcze nie jest za późno i mój los najwyraźniej nie bez powodu skierował się na samotne tory.
Przechodzę dalej, w kierunku Gap Bluff. Mogłabym pójść na sam koniec, na wzgórze, nawet do ostatnich domów na klifach, ale czas wracać na ostatni prom do centrum.
Na przystani okazuje się, że w swoich rozważaniach i rozmowach oraz wzruszeniu przeoczyłam drobny druk, którym na rozkładzie kursów napisano, że dziś ostatni prom odpływa szybciej. Po zachodzie słońca, gdy zatoka powoli pogrąża się w mroku, szukam połączenia autobusowego z miastem, proszę o pomoc starszego pana, który uprzejmie odpowiada „Yes, my dear, I know how to get to CBD by bus and there’s a chance you can catch the one standing over there” i do centrum biznesowego docieram godzinę później, gdy kończy się już impreza firmowa mojego znajomego.
Pozostaje nam wspólny spacer w kierunku dzielnicy Kings Cross, która właśnie budzi się do życia, a kupiona po drodze butelka whisky sprawi, że również ten wieczór na długo zagości w naszych wspomnieniach.
Cześć, mam na imię Dorota i tworzę przepisy kulinarne z filmami wideo. Jestem autorką książki „Superfood po polsku”, a moje ukochane miasto, w którym mieszkam, to Wrocław :). Uwielbiam gotować i karmić siebie i innych, kiedyś moim hobby było pieczenie serników, a potem „wkręciłam się” w odchudzanie… posiłków ;). Od ładnych paru lat doradzam, jak jeść smacznie i zdrowo (da się!), żeby dobrze się czuć, mieć mnóstwo uśmiechu i energii oraz miło spędzać czas, nie tylko w kuchni.| Więcej o mnie
Witaj na pokładzie :).
Sorry ,jestem nowa 😉
Tak, od października :).
Ty już jesteś w PL ?.